Wszystko zaczęło się gdy Grzesiek wspomniał na forum o wyjeździe do Istebnej na finał BikeMaratonu. Trasa miała być trudna - została określona jako "kwintesencja kolarstwa górskiego", więc od razu pomyślałam, że to nie dla mnie. Jednak namowy Grześka nie miały końca i wreszcie pewnego poranka pomyślałam, że co tam, trzeba spróbować - w końcu do odważnych świat należy ;) Jedynym celem, który sobie stawiałam to nie zabić się na zjazdach i dojechać do końca na dystansie mega - na nic więcej nie liczyłam, w końcu to miał być mój pierwszy raz i nie chciałam, żeby stał się ostatnim.
Podróż
W piątek, 18 sierpnia, tuż po 9 rano, a więc zgodnie z planem, wyruszyliśmy w trasę. Darek z ekipą ze skody miał dołączyć do nas później. Droga była zwyczajnie nudna i dłużyła się niemiłosiernie. Jedynym urozmaiceniem był dziurawy objazd pod Wrocławiem i przegapienie skrętu na Zgorzelec.
Do niemieckiej granicy dotarliśmy koło 20. Tam Glider zastąpił Zapała za fajerą, ja również przesiadłem się na przód. Droga była nadal nudna, z tą różnicą, że można było jechać szybciej. Minęliśmy Drezno, Chemnitz i Norymbergę. Po tankowaniu za tą ostatnią za kierownicą ponownie usiadł Zapał. W Lindau zjechaliśmy z autostrady, tam też dogonił nas Darek. Jadąc drogą wzdłuż jeziora Bodeńskiego na chwilę zawitaliśmy do Austrii, by koło godziny 5 rano dotrzeć do granicy szwajcarskiej w Lustenau. Tam zakupiliśmy wymagane winiety i autostradą wzdłuż Renu pomknęliśmy na południe. Było jeszcze ciemno, więc nie mogliśmy podziwiać widoków, w dodatku zaczęło mnie mulić. Zmęczenie minęło, gdy zjechaliśmy z autostrady.
Człowiek to istota bardzo złożona i decyzja o ponownym katowaniu się dzień po zakończeniu 7 dniowej męczarni (Transcarpatii 2005) musi dziwić. Tym bardziej, że zaliczona gleba na ostatnim etapie (na ostatnim zjeździe) sprawiła, że siedzenie w samochodzie bardzo bolało, a mimo tego taka deklaracja. Poniżej znajduje się ogólny zapis moich przeżyć, który w żadnym stopniu - nawet najmniejszym - nie oddają tego co się działo ze mną w sierpniu 2006 r.
AnnS
...gdzieś w połowie maja
Jak tylko zobaczyłam informację na stronie o Mazovii 24h, postanowiłam, że muszę wziąć w tym udział. Chciałam wreszcie sprawdzić po ilu km nie będę już mogła patrzeć na rower, bo dotychczas po każdym maratonie czułam niedosyt. Od razu na myśl przyszło mi, żeby pojechać razem z Trzmielem w mixie, więc pozostało mi tylko go namówić do wspólnego startu. Długo to nie trwało, jednak obawialiśmy się, aby nie powtórzyła się historia z Piaseczna, kiedy to potworny ból pleców nie pozwolił Trzmielowi się dalej ścigać. Odwlekaliśmy decyzję o starcie dość długo. Po maratonie w Żyrardowie niestety historia się powtórzyła :( Wtedy to zdecydowałam, że pojadę w solo.
Ruszyliśmy spod atlasu o zachodzie słońca w składzie 11-osobowym, czyli: Zapał, Bronka, Pani Zapałowska, Trzmiel, AnnS, Darek, Krasnal, Mirek, Gary, PoWeReK i Robert - nowopoznany rowerzysta z Mrozów. Kierując się przez Żelków i jakieś bliżej niezidentyfikowane szutrowe (a raczej kopnopiaszczyste) drogi dotarliśmy do Chlewisk. Tam rozdzieliliśmy się i część ekipy wróciła do Siedlec. Ja też miałam wtedy wrócić ze względu na przeziębienie i nienajlepsze samopoczucie tego dnia, ale cykloza okazała się być silniejsza. Podratowana przez Trzmiela zapasami żywności (bo pisząc się na max 40 km to nie zabralam nic oprócz bidonu wody), ruszyłam w dalszą drogę.